„Kto wyszedł z wagonu ledwo, ledwo, to strażnicy ich dobijali” – wywiad ze Zdzisławem Przewłoką

Zdzisław Przewłoka urodził się 1 stycznia 1935 roku w Nałęczowie, a na teren dzisiejszego powiatu olkuskiego (Rabsztyn) przeniósł się z rodziną w roku 1938. W czasie wojny, jako mały chłopiec, nawiązał kontakt z partyzantami z oddziału Gerarda „Hardego” Woźnicy, pomagając im w doręczaniu wiadomości, przesyłek czy informacji, niejednokrotnie przekraczając granicę Generalnego Gubernatorstwa. Jest on zatem naocznym świadkiem wydarzeń II wojny światowej na naszym terenie.

Aleksandra Goraj, Maria Piątek i Wiktoria Grewenda: Zaczniemy od pierwszego i zarazem najważniejszego pytania – jak Pan wspomina wybuch wojny i jak na tę informację zareagowała Pana rodzina i lokalna społeczność?

Zdzisław Przewłoka: Wojny doczekałem się w 1939 roku w Rabsztynie na stacji. Pamiętam jak nadleciały samoloty. Miały zrzucić bomby na dworzec kolejowy, ale poszły w las. Zaczęła się strzelanina. Wojska niemieckie wkroczyły do Jaroszowca – dawnej Stacji Rabsztyn – a my z rodziną zaczęliśmy uciekać pociągiem na wschód. Uciekaliśmy na wieś, ale rozbili nas w Potoku koło Jędrzejowa. Pamiętam, że była bitwa, nie pamiętam kto z kim walczył, ale po paru godzinach wszystko ucichło. Ja w tym czasie byłem z matką. Później Niemcy zgonili nas na peron w Potoku i wsadzili nas ponownie w pociąg do Rabsztyna. Mieszkaliśmy tam do końca wojny.

Red.: Jak Pan nawiązał kontakt z konspiracją i do kogo się Pan udał?

Zdzisław Przewłoka: Miałem chyba 9 lat, gdy nawiązałem kontakt z Partyzantami. Dokładnie z Marianem Stychno (partyzant z Jaroszowca – przyp. aut.). Donosiłem temu panu pewne informacje związane z wojskiem. Pytał często jakie transporty jadą i o której godzinie, żeby rozróżnić pociągi osobowe od tych, które jechały na front. Kiedyś była sytuacja, że mylnie podano informację, że zasadzkę zrobili na moście w Chrząstowicach i zamiast pociągu towarowego, z wojskiem, zaminowali most, po którym jechał pociąg osobowy. Wysadzili pociąg osobowy zamiast towarowego. Oglądałem tę katastrofę. Widziałem pociąg i most, które zostały wysadzone.

Stychno Marian pracował z grupą partyzantów. Pamiętam, że w Chrząstowicach zorganizowali zasadzkę. Od Wolbromia do Jaroszowca było 14 mostów. Partyzanci rozbroili grupę tak zwanych Bahnschutzów (organizacji pilnującej bezpieczeństwa i porządku na kolejach w krajach podbitych przez III Rzeszę – przyp. aut.). Był tam pluton składający się z Ukraińców, 29 żołnierzy, plus dowódca. To byli Ukraińcy, tylko służyli w wojsku niemieckim. Dowódcą tej grupy był Niemiec. Właśnie w Chrząstowicach partyzanci ich rozbroili – był napad. Zaczęła się strzelanina i kilku partyzantów zginęło. Po strzelaninie wszyscy się rozbiegli. W tym samym czasie co był napad na pluton niemiecki w Chrząstowicach, wysłano pociąg pancerny na pomoc Niemcom. Składał się z kilku opancerzonych wagonów i działa. Tam było wojsko i mieli karabiny, ale nie zdążyli dojechać. Wiem to z opowiadań, nie byłem naocznym świadkiem.

Red.: W jaki sposób pomagał Pan Partyzantom?

Zdzisław Przewłoka: Przekazywałem im informacje na temat przejazdu pociągów, szczególnie Stychnowi. Chcieli wiedzieć, które są osobowe, a które towarowe, żeby się zorientować jak atakować niemieckie pociągi z bronią, amunicją, czołgami i samochodami, które jechały na front. Często jechał pociąg za pociągiem. Na front jechały pociągi z Niemcami, z powrotem pociągi jechały puste, znów po wojsko. Jak transporty wojskowe wracały puste, to chodziliśmy po wagonach, żeby czegoś szukać po Niemcach. Gonili nas, a jak wygonili to szło się szukać do następnego transportu. Wskoczyło się do wagonu i szukało się drobnych rzeczy – a to zegarek, a to zapalniczka, a to scyzoryk… jakieś rzeczy, co zostawili żołnierze. Między innymi znalazłem pistolet i amunicję, chowałem je w ganku pod deskami. To „szóstka” była – pistolet oficerski. Przekazałem je właśnie Marianowi Stychnie. To był chyba 1944 rok. Później znalazłem w wagonie amunicję do karabinu. Pistolet i amunicję przekazałem Panu Marianowi.

Red.: Gdzie najczęściej się spotykaliście?

Zdzisław Przewłoka: Marian mieszkał w kamienicy na Rabsztyńskiej albo Kolejowej. Czasem chodziłem do jego mieszkania. Nie pamiętam, czy się kiedyś z nim widziałem w lesie, wiem tylko, że należał do grupy partyzanckiej, ale nie wiem pod jaką nazwą i nie znam pseudonimów – wszystko było w tajemnicy, a jako dziecko nie interesowałem się takimi szczegółami. On miał 19 lat, rocznik 1925. Był ode mnie o 10 lat starszy.

Red.: Czy rodzice wiedzieli, że wspiera Pan partyzantów?

Zdzisław Przewłoka: Nie wiedzieli, bo by nas czekał Oświęcim. Nawet ojciec nie wiedział, że ja mam pistolet chowany pod deską. To wszystko było trzymane w tajemnicy. Nikt nie wiedział o niczym, bo wiedzieliśmy co za to grozi – Oświęcim i tyle. Cała rodzina byłaby wywieziona przez Niemców.

Red.: Co jeszcze przytrafiło się Marianowi Stychno? Czy spotkały go jakieś konsekwencje za przynależność do ruchu oporu?

Zdzisław Przewłoka: Nie wiem dokładnie jak zginął. To było w trakcie wojny. Prawdopodobnie – to słyszałem od ludzi z Jaroszowca – dwie grupy partyzantów się spotkały i otworzyli ogień w swoją stronę. Nie wiem dlaczego. Między innymi zginął Marian Stychno. Jest pochowany w Kluczach. Nie doczekał czasów wyzwolenia.

Red.: Wracając do Pana wątku – składał Pan przysięgę w szeregach Armii Krajowej?

Zdzisław Przewłoka:  Nie, tego nie robiłem, może nie było takiej potrzeby. Jak się wojna skończyła miałem może 10 lat. Byłem bardzo młody.

Red.: A jak wyglądała ochrona granicy przez Niemców? Często ją Pan przekraczał?

Zdzisław Przewłoka: Urząd celny mieścił się w Olkuszu – tam byli celnicy. Dawniej nad torami była specjalna kładka, na której stali i obserwowali czy ktoś nie ucieka pociągiem – węglarką – przez granicę do Rzeszy. Tam wywozili Żydów z całej Guberni do Oświęcimia albo Rzeszy. Żeby więźniowie nie uciekali, co parę metrów stał Niemiec. Oni byli rozstawieni z psami wzdłuż pociągu i pilnowali. Na stacji (Rabsztyn – przyp. aut.) był barak, gdzie znajdował się pluton wartowniczy, liczący około 30 żołnierzy. Wartownicy pilnowali pociągów transportowych do Oświęcimia. Niemców tam było w bród. W Jaroszowcu też stacjonowały te plutony – chodzili do stacji i pilnowali tych niewolników. W Stacji Rabsztyn był punkt odżywczy dla więźniów. Wyganiali ich wszystkich z pociągu, tam były prowizoryczne ubikacje – powbijane tyczki, gdzie mogli się załatwić. Następnie gnali ich do kuchni, dostawali tam czarny chleb. Kto wyszedł z wagonu ledwo, ledwo, to strażnicy ich dobijali. Obok wagonów były wykopane rowy, do których wrzucano ciała. Więźniami byli Rosjanie, Polacy, Ukraińcy, Żydzi – różne narodowości, które wieźli ze wschodu do Oświęcimia. Z okna widziałem jak ich tam prowadzą. W Rabsztynie był pobór wody do parowozów.

Red.: Jak zatem wyglądała przeprawa przez granicę Generalnego Gubernatorstwa?

Zdzisław Przewłoka: Chodziłem za granicę, bo Gołaczewy i Chrząstowice były w Guberni, a stacja Rabsztyn to była III Rzesza. My z kolegami nie mieliśmy problemów z przeprawą przez granicę. Byliśmy młodzi. Niemcy nas nie trzymali, bo mówiliśmy, że idziemy się kąpać do rzeki. Tak naprawdę chodziliśmy na handel. Zanosiliśmy pończochy, sacharynę, żelazka – wszystko, co Niemcy mieli pod dostatkiem, a w Guberni nie było. Zanosiliśmy to do pana Żurka (mieszkańca Gołaczew – przyp. aut.). On zajmował się świniobiciem i rozporządzał rzeczami, które do niego przynosiliśmy. Myśmy brali od niego kiełbasy, mięso, wędliny i przenosiliśmy do III Rzeszy.

Red.: Dochodziło do niebezpiecznych sytuacji przy przejściach przez Granicę?

Zdzisław Przewłoka: Nie było żadnych niebezpiecznych sytuacji. Nikt nas nie zatrzymywał. Często chodziliśmy też do stawu i rzeki Przemszy – to była Gubernia. Stał tam słupek graniczny, a myśmy się tam chodzili kąpać. Nas straż graniczna wcale nie trzymała. Dawali nam się kąpać, a my chodziliśmy przez Chrząstowice do Gołaczew. Żadnych problemów z zatrzymywaniem nie było, chyba że szliśmy do Jaroszowca nad staw. Tam akurat Niemcy nie puszczali nas tak łatwo. Były tam dwa ogrodzone baseny. Chodziliśmy tam ze Stychnem.

Red.: Czy ktoś przekraczał granicę razem z Panem?

Zdzisław Przewłoka: Pamiętam, że chodziłem ja i mój brat – Maniek. Na stacji było chyba czterech chłopaków, ale wcale nie interesowali się tym co robię – byli młodsi o dwa lata i nie chodzili nigdzie.

Red.: Jak natomiast w trakcie wojny potoczyły się losy Pana rodziny?

Zdzisław Przewłoka: Ojciec pracował na kolei, a matka siedziała w domu. Nas było ośmioro. Siostry pracowały przymusowo podczas wojny – jedna na papierni, druga pracowała w Jelczu obok Wrocławia. Brat był w Bauzugu (komando złożonym z więźniów, których celem było odgruzowywanie zniszczonych terenów – przyp. aut.). Jechali, gdy wysadzili most i trzeba było go odbudować. Brat razem z kolegą byli razem w Kowlu na Ukrainie. Budowali i reperowali mosty, żeby umożliwić dalsze transporty na front. Brat Maniek też był zmuszony do roboty na papierni – miał 14 lat. Nie wiem, czy mój najstarszy brat Stanisław udzielał się w partyzantce, ale znał się ze Stychnem – byli w tym samym wieku.

Red.: Jak z perspektywy czasu wspomina Pan czas wojny?

Zdzisław Przewłoka: Nie żyłem w strachu, to były czasy mojego dzieciństwa. Jako dziecko nie przejmowałem się niczym. Żyłem z dnia na dzień, latem żeby przekroczyć granicę i coś przynieść. Ja po wojnie po prostu poszedłem do szkoły.

Aby obejrzeć cały wywiad ze Zdzisławem Przewłoką kliknij TUTAJ.

Avatar photo

Redakcja