Z dużym zainteresowaniem spotkał się opublikowany w jednym z poprzednich numerów Gazety Olkuskiej artykuł o ataku partyzantów na fabrykę w Olkuszu w 1944 roku (Mateusz Radomski, Nietypowe Andrzejki, czyli o akcji Armii Krajowej na olkuską emaliernię, GO nr 2). Do naszej redakcji zgłosiła się m.in. rodzina jednego z uczestników akcji – Romana Nogi „Erwina”. Dzięki temu możemy przedstawić naszym czytelnikom równie ciekawą historię jego siostry, czyli pani Anny Piłki (z domu Nogi).
Pod koniec listopada 1944 roku zagrożona aresztowaniem grupa konspiratorów pracujących w fabryce Westena postanowiła pójść do partyzantki. Aby jednak nie iść do lasu „z pustymi rękami”, akowcy opanowali uprzednio w nocy zakład i opróżnili magazyn broni. W odwecie Niemcy rozpoczęli aresztowania, a jedną ze schwytanych była 16-letnia wówczas Anna Noga. Tak zaczęła się gehenna młodej olkuszanki, choć trzeba przyznać, że wcześniej także nie miała łatwego życia…
Mateusz Radomski: Jak wyglądało pani dorastanie w przedwojennym Olkuszu?
Anna Piłka: Moja rodzina pochodziła z Olkusza od pradziada. Mieszkaliśmy na ulicy Miłej, a chodziłam do „dwójki” na Górniczej, to była żeńska szkoła. W domu nas było sześcioro. Jak ojciec zmarł, miałam pięć lat. Mama nas chowała. Mieliśmy półtorej morgi pola i krowę. I z tego żyliśmy. Mama jeździła na targ w poniedziałki do Krzeszowic, w środy do Skały, w czwartki do Wolbromia, a we wtorki i piątki do Olkusza. Kury skupowała i Żydzi kupowali te kury. Budziła się o trzeciej rano, ubierała się w ciężki kożuch po tacie, bo to były zimy ostre, nie tak jak dziś. A myśmy musieli wszystko zrobić, utrzymać obejście.
Mateusz Radomski: Zaczęła się wojna i Niemcy zabrali panią na przymusowe roboty do Rzeszy. Jak to się stało?
Anna Piłka: Akurat przygnałam krowę i o dziewiątej wieczorem przyjechał Niemiec na rowerze. I zabrał mnie. A już czterech braci było w Niemczech. I mnie piątą zabrał. Zawieźli mnie do magistratu w rynku, bo tu był areszt. Tam przesiedziałam całą noc, płakałam… Było już ciemno, widziałam tylko drzewa przy kościele i szczyt kościoła. Rano o piątej zwieźli ludzi z okolic Olkusza: ze Sławkowa, z Bukowna, z Chechła, z Osieka. Wywieźli nas do Kędzierzyna, tam gdzie był obóz pracy Heydebreck. Miałam wtedy niecałe 14 lat. Pracowaliśmy od siódmej do siódmej. To był lagier z ludźmi różnych narodowości. Przełożonymi nad nami były Niemki. Obierałam ziemniaki i sprzątałam. Byłam tam równe dwa lata. Miałam stany zapalne oczu. Był tam pan z Oświęcimia, który miał styczność z partyzantką. I on się mną zaopiekował, obiecał, że mnie zwolni. Zaprowadził mnie do komisji w Koźlu i Niemcy mnie zwolnili.
Mateusz Radomski: Niestety długo nie nacieszyła się pani pobytem w domu…
Anna Piłka: Było kilku takich młodych chłopców, jak brat. Mieli takiego znajomego Niemca, który im doniósł, że będą straceni. Brat powiedział nam, że musi iść do partyzantki i poszedł. Mama rano poszła do miasta, żeby zameldować i kupić chleb na kartki. Ja byłam w domu bez śniadania. Mama się dowiedziała w mieście, że Niemcy już zabierają rodziny partyzantów i nie poszła zameldować. Byłam w domu sama. Przyszło sześciu gestapowców z trupimi głowami na czapkach. Pozaglądali wszędzie, zabrali zdjęcia braci, no i zabrali mnie. Auto z platformą stało już na szosie. I zawieźli nas do magistratu. Byliśmy tam tydzień. Pojedynczo nas wzywali na przesłuchania. Po tygodniu nas wyprowadzili, powsadzali nas do auta. Patrzyliśmy tylko, w którą stronę będą skręcać: czy w Żuradzką, czy w Sławkowską. No i skręcili na Sławkowską, czyli pojechaliśmy do więzienia w Mysłowicach.
Mateusz Radomski: A jakby skręcili w Żuradzką?
Anna Piłka: To do Oświęcimia… Wywieźli nas do Mysłowic i kazali wejść do łaźni. To więźniowie nam powiedzieli, że i tak mamy dobrze, bo jak poprzedni przyjeżdżali, to dostawali po dwadzieścia pięć batów. Ale my nie dostałyśmy. Pewnie Niemcy się wstrzymali, bo już wiedzieli, że front się zbliża. Po wykąpaniu dali nas do celi. Cela była duża. Był tam kapo – kobieta. Jak się chciało iść do ubikacji, to trzeba było pukać, a ona biła więźniów pękiem kluczy po głowie. Święta spędziliśmy tam. Z więzienia załadowali nas do więziennego pociągu. To stałam tak ściśnięta, że nie dało się nawet kucnąć. Przede mną żelazna krata, zimno było i tak stałam. Najpierw zawieźli nas pod Berlin, potem do Wrocławia. Tam mi obcięli warkocze, bo powiedzieli, że nie będą mi już potrzebne.
Potem zawieźli nas do Torunia. Tam dowiedziałyśmy się, że już Ruscy są blisko. To żyłyśmy nadzieją, że to wkrótce się skończy! Ale ile jeszcześmy przeżyły… Ciągnęli nas coraz to dalej, coraz to dalej. Znów nas zaprowadzili na dworzec, to już był luty, mrozy takie… I tak: troszkę ujechaliśmy i stawaliśmy w polu. I tak staliśmy, nieraz cały dzień i noc. Bo wprzód musiało przejechać wojsko. Pięć dni i nocy jechaliśmy w mrozie z Torunia do Gdańska. W Gdańsku był taki ścisk w celi, że nawet nie miałam się gdzie położyć! Jeden się kładł na drugiego. Jak nas tam wszy obsiadły… Likwidowali jeden obóz i prowadzili nas do innego. Niemcy nam powiedzieli, że jak się spróbujemy oddalić, to nas śmierć czeka. No to się baliśmy. Ale była taka kobieta z córką z Zawiercia. Powiedziała, że przy pierwszej okazji ucieknie. I uciekła! Widziałam jak uchodziła! Bo zaprowadzili nas raz pod taki kościół, ludzie tam stali i się nam przyglądali. Była taka brama, ludzie tam stali i one poszły w tę bramę. W tym kościele spaliśmy. Wszystkie ławki były już zajęte, ale była jeszcze trumna przed ołtarzem. I ja na tej trumnie spałam.
Pędzili nas przez gospodarstwa, chlewy, stodoły… Raz gospodarze nam dali zimne, posiniałe ziemniaki dla świń. I o takim jedzeniu szliśmy. Kto zasłabł i nie mógł iść, to Niemcy od razu strzelali. Dużo osób tak zastrzelili, nawet nie sprzątnęli z drogi. I tak ich mijaliśmy i szliśmy dalej. W końcu zaprowadzili nas do Lęborka, tam były baraki. Obok było wielkie jezioro. Raz jakiś Żyd uciekł. To nas o piątej rano wzięli i musieliśmy stać za karę na mrozie nad tym jeziorem. Nie mieliśmy co jeść. Nawet Niemcy nie mieli co jeść. Raz na dzień dawali nam chlebek na pięciu. Co rano i co wieczór trzeba było się obierać ze wszy. Wszy gryzły, a świerzb palił.
W końcu Niemcy powiedzieli, że jeśli ktoś ma rodzinę w pobliżu i ma jej adres, to zostanie zwolniony. Były tam kobiety z tamtych terenów, które nam podawały adresy z Gdyni, z Gdańska. I my z Olkusza – ja, panie Belicowe i pani Czerwińska – odważyłyśmy się i skłamałyśmy Niemcom, że jesteśmy stąd. Powiedzieli nam, że rano możemy iść. I rano wyszłyśmy. Przeszłyśmy las, weszłyśmy na główną szosę i nie wiemy, w którą stronę iść. I wybrałyśmy źle, poszłyśmy na front. Jedni gospodarze nas przyjęli, kryli nas przed Niemcami. Przez dziewięć dni kryłyśmy się w ziemiance przed frontem. Trupów pełno leżało. Panią Belicową bolało serce. Pani Czerwińska zachorowała na tyfus. W końcu przyszli Ruscy. Jeden chciał mnie zgwałcić, ale się nie dałam, broniłam się. Ruskim wszystko było wolno – do Niemek to strzelali, dużo ich poginęło. Zakopywane były w ogródkach. Ruscy kazali nam opuścić tę wioskę. Szłyśmy we cztery o proszonym chlebie – jeden dał, drugi nie dał, niektórzy nas przyjęli, inni nie… Mówili nam, że od Tczewa już pociągi jeżdżą. Starałyśmy się iść z mężczyznami, żeby nas bronili przed Ruskimi. Na noc to zapierali drzwi szafami. Doszłyśmy więc do Tczewa. W Tczewie – gdzie tam jaki pociąg… Ruscy na dworcu, harmoszki grają, tańcują, bawią się. Ale po iluś dniach zabrałyśmy się przez Łódź do Sosnowca. I tam wepchnęłam się na siłę do pociągu do Olkusza, taka zawszona. Ludzie jechali na stopniach, na dachach wagonów… Przyjechałam rano, idę od stacji przez łąki na Miłą. Jestem już po sąsiedzku, widzę, że mama drzwi zamyka, więc wołam! A mama mnie nie poznała. Dopiero jak podeszłam pod drzwi. Mama nastawiła garnek wody, przyniosła balię i myła mnie. A ubranie wzięła na dwór i spaliła.